17 stycznia 2015 21:30 / 13 osobom podoba się ten post
Wyszukałam dla Agamor ten topik i znalazłam własny wpis że kiedyś opowiem o jeszcze jednej mojej przyjaźni. Święta wprawdzie już na nami, ale jak już znalazłam to wyciągam na wierzch...
Rok 1995, 25 listopad, piątek. Byłam wtedy w Studium Medycznym i tego dnia wykłady zaczynałam o 11.00; z konieczności w Opolu byłam już o 8.30 (brak transportu na odp. godzinę). Postanowiłam w drodze na uczelnię wstąpić do koleżanki na kawę; pracowała wtedy w U.M w wydziale komunikacji. Jak postanowiłam tak zrobiłam i po wypiciu kawy poczułam mdłości, rewolucję w żołądku i Bóg wie co jeszcze - dość że zrobiłam się zielona i biegiem wparowałam do wc. Dość mnie poszarpało ale z minuty na minutę czułam się coraz gorzej. Koleżanka wezwała pogotowie które owszem, przyjechało po jakiejś półgodzinie (centrum miasta) i pan zwący się wielkoszumnie lekarzem stwierdził po trzecim pytaniu że nic mi nie jest, mam po prostu bolesną miesiączkę. Tyle tylko że ja jej akurat NIE miałam... Dał pyralginę i pojechał. Chciałam się zebrać na wykłady bo miałam tego dnia zaliczenie z ginekologii, a bez niego mogłam pożegnać się z praktyką na oddziale tydzień później. Nic z tego, zaczęłam się przelewać sama przez siebie i koleżanka po uzgodnieniu z szefem zabrała mnie taryfą na pogotowie. Taksówkarz wniósł mnie na rękach do salki i kasy za transport nie wziął. Tam przyjęła mnie sympatyczna kobieta która jeszcze dobrze nie zaczęła mnie badać a już wyłapała co może być grane i w trybie przyspieszonym (czyt. na sygnale) odtransportowano mnie do szpitala ginekologiczno - położniczego. Na izbie przyjęć trafiłam na starszą wiekiem położną, która doprowadziła mnie ledwo przytomną do łez tekstem: "niech nie udaje że boli, umrzeć nie umrze i może poczekać, bo inne rodzą".
Pamiętam że im więcej koleżanka jej tłumaczyła tym gorzej baba komentowała. Siedziałabym na wózku nie wiem ile, gdyby młody lekarz dyżurny zaalarmowany tym gwarem nie wyszedł sam do poczekalni. Jemu wystarczył rzut oka na mnie i był ryk na cały parter: "nosze, endo, sala operacyjna, ANESTEZJOLOGA NA JUŻ". Wtrącił się ordynator ale nie słyszałam całej dyskusji, jedynie fragmenty, chodziło o przeciągnięcie operacji na poniedziałek, bo piątki są dniami BEZ operowania, jedynie cesarki są wykonywane.
Z info które dostałam dużo później dowiedziałam się że ów młody lekarz postawił się ordynatorowi i na własną odpowiedzialność wystawił świstek że operacja ze wskazań życiowych. Zabrali mnie na usg a potem bez przygotowania na salę i pokroili. W ostatniej chwili. Gdyby przełożyli tą operację nawet nie na poniedziałek, a na następny dzień - nie byłoby już kogo kroić. Zapis wideo operacji oglądałam, na jego podstawie pisałam zresztą zaliczającą pracę semestralną - byłam w szoku widząc co miałam w środku...
Operacje bez przygotowania mają to do siebie że się po nich bardzo męczy...Nie byłam wyjątkiem - najpierw budzili mnie zbyt długo bo jakoś nie chciało mi się wracać na ten padół; a potem wymiotowałam dalej niż widziałam, a gdy już nie było czym to tylko mi trzewia szarpało nielitościwie. Na wieczorny obchód przyszedł lekarz dyżurny - operator. Popatrzył, pooglądał po czym usiadł i został do rana... Ja spać nie mogłam, bo mnie szarpało i najpierw trzymał mi pod brodą nerkę, potem nie mógł już patrzeć i zrobił mi zastrzyk p/wym. a że niewiele pomogło - mógł jedynie siedzieć i wycierać mi czoło. Pamiętam że na odcinku pooperacyjnym byłam jedyna, a i oddział jakoś nie był przeludniony. Miał facet czas i kaprys, chimerę taką żeby przy pacjentce posiedzieć to posiedział. Przegadaliśmy tą noc (pomiędzy moimi torsjami), nawet się pośmialiśmy a najbardziej ja z jego reakcji gdy odpowiedziałam na pytanie gdzie studiuję :)))
Na drugi dzień już stanęłam na nogi i zasuwałam do wc sama bo basen mnie wnerwiał niemożliwie, i w tym pięknym momencie zastał mnie mój wykładowca ginekologii... Oczywiście musiał se pogadać i postraszyć mnie; ale że przystojniak był z niego i wszystkie co do jednej się w nim podkochiwałyśmy, to między uszy puściłam. Po wypisaniu musiałam odczekać w domu i po tygodniu pojechałam do kontroli do owego mojego młodego operatora. Zaprosił mnie na kawę w terminie bliżej nieokreślonym, tą kawę wypiłam u niego w dyżurce wkuwając łacinę i zasady porodu metodą Brachta... :)))
Takich kaw było dużo, w dyżurkach zazwyczaj (dodam ze dyżurki były tzw. otwarte i łóżek w nich nie było, lekarze sypiali gdzie indziej), i w trakcie tych rozmów - nie zawsze tematem była nasza praca - zaprzyjaźniliśmy się. Często na koniec mojego dyżuru szłam powiedzieć dobranoc, jak Maciek zostawał do rana. A czasem jak on wychodził po południu a ja miałam 2 zmianę to on zaglądał na salę porodową życzyć spokojnego dyżuru. Takie tam drobiazgi, proste słowa, żadne wielkie gesty.
Lata mijały, on się w tym czasie ożenił, urodził mu się syn; potem ja wyszłam za mąż, kontakt mieliśmy cały czas. Będąc w ciąży cudem od Boga otrzymanej jednej i drugiej też chodziłam do niego i nie chciałam oglądać żadnego innego lekarza; nawet mu wlazłam w plany przez moją fobię, bo zaplanował sobie urlop a ja zaczęłam rodzić i powiedziałam że nikt inny mnie nie dotknie tylko on ma przyjechać. No i przyjechał :)))
Potem jemu urodził się drugi syn, ja zaczęłam mieć problemy w domu, o pobiciu dowiedział się jako pierwsza postronna osoba i to on mnie podtrzymywał na duchu, jak wpadłam w depresję też był na każde zawołanie, później poszłam do pracy i pomagał obecnością lub dobrym słowem; a potem role się odwróciły, tylko ja o tym nie wiedziałam. Mianowicie wysyłałam sms-y, maile, a to na nk coś skrobnęłam, a to na fb... On na nie odpowiadał ale jakoś tak czułam że coś jest mocno nie tak. W każdym razie był to okres że co dzień jakiś znak życia był.
I jakoś pod koniec sierpnia 2009r zadzwonił z pytaniem czy mam jeszcze jakiś urlop do wybrania. Na moje TAK powiedział że mam wypisać sobie tydzień od 6 września, po czym tego dnia przyjechał do mnie, kazał spakować spodnie, kieckę, adidasy porządne, kurtkę p/deszczową, ciepły sweter i coś na zwykłe chodzenie. Po czym zapakował mnie do auta i zabrał do miejsca o którym wiedział ze marzyłam a gdzie wcześniej nie byłam - do Zakopanego.
Nie pozwolił mi w Zakopcu za nic płacić, był to wyjazd na jego koszt i na początku źle się z tym czułam, ale w drugi wieczór przy kolacji dowiedziałam się kilku rzeczy które mi postawiły włosy na karku, po czym usłyszałam że ten wyjazd to z jego strony podziękowanie dla mnie za to że jestem, że swoją obecnością (wirtualną głównie, bo na spotkania nie bardzo był wtedy czas i możliwości) utrzymałam go przy życiu. Dosłownie, bo gdyby nikogo wtedy przy nim nie było to nie wie jaki mógłby być koniec...
Nie zamierzam ukrywać że był to mój najpiękniejszy urlop. Pokazał mi miejsca gdzie naprawdę warto być, nie tylko te oblatane przez turystów; pokazał życie górali z bliska, pokazał że można się cieszyć drobiazgami. Pokazał że przyjaźń czasem może być ważniejsza niż miłość...
Każdy wieczór przytupywaliśmy góralskiemu zespołowi na deskach w "Owczarni", zajadając się oscypkami z żurawiną i popijając grzańca w ilościach hurtowych :))) Że byliśmy po tym trzeźwi to chyba tylko łaska Boska :)))
I choć pewnie mało kto uwierzy - nie zostaliśmy kochankami, choć nawet chcieliśmy, co tu kryć. Ale jakoś się nie złożyło. Myślę że lepiej się stało, dzięki temu nasza przyjaźń jest nadal obustronnie szczera.Trwa do dziś i mam nadzieję trwać będzie jeszcze wiele lat.
Tamto zaliczenie z ginekologii dostałam na oddziale, odpytana z każdej strony z teorii pokrytej praktycznym okazaniem przyrządów, narzędzi - zaliczyłam celująco.
A w tym roku 25 listopada minie 20 lat, od kiedy mam darowane nowe życie.
To nowe życie staram sobie szanować, dlatego między innymi po pierwszym pobiciu przez męża zakończyłam rozdział mojego życia pod tytułem "małżeństwo z R.".
Nie po to ktoś kładł na szali własną karierę w pracy, żeby ktoś inny to zniszczył...
Powiem tak: życzę każdemu by znalazł w życiu choć jednego tak oddanego przyjaciela...