Śniło mi się rano, tzn. po nocnej warcie - że ma być jakiś potworny kataklizm, powódź, trzęsienie ziemi i coś jeszcze razem wzięte. Jakieś dziwne niebo było, chmury czy coś ułożyły się w bardzo symetryczne ale jakoś przerażające wzory, woda przybierała a ja z Andrzejem szukaliśmy tych najpotrzebniejszych rzeczy do ucieczki przed tym. Wychodziło mi potem że miał to być jakiś częściowy koniec świata. Jak my byliśmy gotowi to okazało się że wszystkie nasze dzieci są sobie na piętrze i beztrosko się bawią. W biegu ich poganialiśmy żeby przed tą wodą zdążyć uciec gdzieś wyżej. Obudziłam się zlana zimnym potem, ciśnienie 200, w głowie łupie i później cały dzień miałam taki dziwny.
Po południu Andrzej do mnie dzwoni że około południa rozerwało mu w ręku włączoną dużą szlifierkę z tarczą. Tarcza pękła na pół i jedna połówka wbiła się w ścianę za jego głową a druga w beton na podłodze. Jakiś kawałek z tej szlifierki tylko uderzył go w brzuch ale na szczęście nie mocno. Tarczy nie dali rady we czterech z tej ściany wyjąć, tak głęboko się wprała. To było jakieś 10 cm od jego głowy... o tej pory mam mrówki na plecach na samą myśl........
Żadnych snów już proszę!!!
Jak to usłyszałam to tylko nogi mi się ugięły... Ten mój sen też był tak około południa.
