Nasze podróże, ulubione miejsca

08 lutego 2014 18:24
Tak prawdę mówiąc, to mogłam lepiej. Ale pisałam to prawie zawsze pod koniec dnia, kiedy mąż już zadowolony pochrapywał i ja już też zmęczona chciałam iść spać, więc tak pisałam żeby spisać to, co się działo, a nad stylem i doborem słów to już mniej myślałam.
08 lutego 2014 18:26
Wichurka,się nie czepiaj sama siebie:)Pięknie opisałaś-byłyśmy z Wami w tym Maroko:):):)
Jedna maciupenieczka uwaga:):):)
"nalepki na samochód Artura" -on już nie ma samochodu:):):)Od niedawna to WASZ samochód:):):):)hi hi hi
08 lutego 2014 18:30
kasia63

Wichurka,się nie czepiaj sama siebie:)Pięknie opisałaś-byłyśmy z Wami w tym Maroko:):):)
Jedna maciupenieczka uwaga:):):)
"nalepki na samochód Artura" -on już nie ma samochodu:):):)Od niedawna to WASZ samochód:):):):)hi hi hi

Majątek nabyty przed ślubem nie wchodzi do wspólnego majątku małżonków:)
08 lutego 2014 18:37
wichurra

Majątek nabyty przed ślubem nie wchodzi do wspólnego majątku małżonków:)

Teoretycznie, Wichurka teoretycznie:):):),zwłaszcza kiedy dotyczy to autka:)Kto by się tam na przepisy w tej kwestii oglądał:):):):)hi hi hi
08 lutego 2014 18:39
Tylko ta teoria jest dla mnie bardziej korzystna, więc wolę się jej trzymać:)
08 lutego 2014 18:47
wichurra

Tylko ta teoria jest dla mnie bardziej korzystna, więc wolę się jej trzymać:)

Aaaaaaa,to insza inszość:):)
08 lutego 2014 19:51 / 1 osobie podoba się ten post
Wydaje mi się, że Mozah to jeszcze nie skończyła swojej opowieści ;-))
09 lutego 2014 14:38 / 3 osobom podoba się ten post
Jakby ktoś miał nadzieję, że to już koniec, to jeszcze nie:)
 
1 grudnia – dzień czternasty
 
Grudzień, a my kilka godzin opalaliśmy się na dachu. W Polsce podobno śnieg. Po wylegiwaniu się poszliśmy na sandwicza z falafelami i na kamienisto-skaliste wybrzeże. Nie jest tak łatwo tam wejść, bo nie ma oficjalnego wejścia. Zaobserwowaliśmy jednak, w którym miejscu miejscowi mur przechodzą i też tam poszliśmy. Początek nie był zachęcający, bo zaraz za murem zrobili sobie wychodek i śmietnik. Jednak im dalej, tym czyściej było. Pochodziliśmy po skałach, porobiliśmy zdjęcia, popolowaliśmy na rozbryzgujące się wysoko fale i tyle.
 
 
Po powrocie poszliśmy na pizzę. Nawet dobra, tylko trochę za sucha była, a jedyny sos jaki do niej mieli był piekielnie ostry.
 
 
A wieczorem w końcu kupiliśmy płachtę Batmana, czyli sylham. Artur byłby strasznie niepocieszony, gdybyśmy bez niej odjechali. Tak, jak chcieliśmy, do 350 dirhamów udało się zejść z ceną. Ja wyglądam w tym nawet lepiej niż Artur, bo u mnie sięga niemal do ziemi i jestem w tym dostojna niczym średniowieczna dama. Szkoda, że u nas  nie bardzo w czymś takim chodzić. 133zł to w sumie niewiele jak na tak piękną i oryginalnie marokańską rzecz. Poprzebieraliśmy się w to w pokoju, pobiegaliśmy po korytarzach i Artur mnie namawia, żebym i sobie taką sprawiła. Ale już widzę, co ludzie powiedzą – ta nauczycielka, zwolnili ją z pracy i  zupełnie ześwirowała i lata po mieście w dziwnych płachtach.
 
Wydatki:
 
- sandwicze – 40
- kolacja – 95
- mandarynki – 10
- cola i chlebek – 12
- sylham – 350
- eukaliptus 2x2 – 40
 
 
Razem: 547 dirhamów = 208zł = 50 euro
09 lutego 2014 14:41 / 2 osobom podoba się ten post
I zdjęcia - najpierw z naszego tarasu, później na skalistej plaży i na koniec Artur w nowym wdzianku. 
 
09 lutego 2014 19:50 / 4 osobom podoba się ten post
2 grudnia – dzień piętnasty
 
Zostajemy w Essaouirze jeszcze 3 noce. Jest tutaj fajny hotel, słońce, ocean i dużo knajp z jedzeniem, więc niczego nam teraz więcej nie trzeba, a nie chce nam się tracić znowu ze 2 dni na podróż do Sidi Ifni. Kiedy indziej tam pojedziemy.
 
 
Dzisiaj znowu do około 15.00 siedzieliśmy na tarasie, później wypuściliśmy się na jedzenie. Tym razem chcieliśmy odwiedzić knajpy dla tubylców. Najlepsze są takie, które nie mają za dużo pozycji w menu i które SA oblegane przez miejscowych. W ten sposób najpierw trafiliśmy na harirę, a później do naleśnik arni. Naleśniki z miodem były w niej po 3,5 dirhama, a w knajpach dla turystów takie same są za 13 dirhamów. Wciągnęliśmy po dwa, popiliśmy herbatką miętową i starczyło nam to za obiadokolację. Te ich naleśniki to SA inne niż nasze. Bardziej kruche i ciasto na nie nie jest płynne, są też grubsze niż nasze. Dwa maksymalnie można zjeść, na więcej nie ma miejsca. No i je się je rękoma. W knajpach dla turystów podają je suche, a miód, czy marmoladę dostaje się na osobnym talerzyku. Macza się naleśnik w dżemie i rączki pozostają czyste, bo one nie są tłuste. No dostaje się też sztućce, więc już zupełnie na czyściocha można jeść. No ale dzisiaj dostaliśmy już posmarowane ciepłym miodem, bez sztućcy. Ja sobie jakieś wylatałam, ale Artur postanowił w tubylca się zabawić. Na szczęście był też w lokalu zlewik, więc można się było po wszystkim umyć.
 
 
Wieczorem poszłam sama na miasto w poszukiwaniu olejków arganowych. Tak, żeby się zorientować i porównać ceny. Powinno się kupować tylko w ciemnych, szklanych butelkach i żeby nie stały na słońcu. A o takie trudno, bo większość w butelkach plastikowych, trochę w szklanych przeźroczystych, a te z ciemnego szkła to rzadkość.
 
Wydatki:
 
- hariry – 10
- naleśniki i herbata – 19
- papier toaletowy i schweeps – 31
 
 
Razem: 60 dirhamów = 23zł = 6 euro
 
Zdjęć z tego dnia nie ma:)
09 lutego 2014 20:01 / 3 osobom podoba się ten post
3 grudnia – dzień szesnasty  
 
Nie działo się nic godnego uwagi. Znowu był plażing na dachu i shopping. W mieście znaleźliśmy sklep z tanimi rzeczami i Artur kupił sobie kolejną płytę i naklejkę z wielbłądem. Ja sprawiłam sobie glinkę i krem arganowy, przeciwzmarszczkowy. Wszędzie można tutaj spotkać magnesy na lodówkę i też jeden kupiłam. Będziemy z każdej wspólnej podróży przywozić magnes.    
 
Po zakupach były falafele i Artur wrócił do hotelu, a ja poszłam dalej na zakupy. Koło hotelu kupiłam dwa olejki arganowe po 100ml, a dalej w mieście 3 arganowe balsamy do ust, olejek kosmetyczny 250ml i dwa olejki spożywcze, również po 250ml. Obłędnie pachną te spożywcze. Dostałam do tego gratisowe mydło arganowe.    
 
Wieczorem znowu na falafele poszliśmy, bo trzeba z nich korzystać, dopóki możemy. We Wrześni w ogóle takiego czegoś nie ma, a w Poznaniu wyczaiłam w jednym barze, ale nie smakowały aż tak dobrze.  
 
Wydatki:  
 
 
- falafele – 70
- olejek 100ml x 2 – 160
- oleje jadalne 250ml x 2 – 200
- olejek kosmetyczny 250ml – 130
- glinka – 40 - krem arganowy – 25
- balsamy do ust x 3 – 105 - magnes – 25
- naklejka – 15 - płyta – 25 - kolacja – 60
- napoje – 16    
 
Razem: 871 dirhamów = 330zł = 80 euro
 
 
 
Zapomniałam napisać, że mam parchy na dłoniach. Na jednej dosyć duże bąble, a na drugiej jeszcze małe. To chyba uczulenie od słońca, chociaż na początku myślałam, że mnie coś pogryzło w beduińskim namiocie na Saharze. Bo to po tej nocy zaczęły wychodzić. Wyczytałam w Internecie, że dużo ludziom wychodzi takie coś przy dużych zmianach temperatur. To by się mogło zgadzać, bo tu w dzień gorąco, a nocą zimno, a na Saharze to już okropnie zimno było. 
 
09 lutego 2014 21:41 / 2 osobom podoba się ten post
4 grudnia – dzień siedemnasty

Zbliża się koniec naszego wyjazdu, czas więc na podsumowanie. Dzisiaj o tym, co mi się podoba w Maroko, a co nie. Kolejność przypadkowa, zacznę od minusów, co by miło zakończyć.

Minusy:

1. Brud – nawet jak jest niby czysto, to i tak jest brudno. Klejące się stoły w knajpach (całe szczęście często przynoszą papier jednorazowy do położenia pod talerze) , brudne umywalki i lustra w łazienkach, parchate koce.
2. Brak pościeli, tylko prześcieradła i koce do przykrywania się.
3. Brak papieru toaletowego we wszelkich toaletach.
4. Namolni sprzedawcy – nie można niczego dotknąć, zapytać normalnie o cenę, bo zaraz wyciągają cały towar i pokazują i wciskają.
5. Naganiacze hotelowi, którzy po przyjeździe w nowe miejsce nie dają spokoju i nie chcą się odczepić.
6. Brak ustalonych cen i konieczność targowania się.
7. Śmieci na Saharze, na polach i na plaży.
8. Hotele bez ogrzewania i w rezultacie w nocy jest zimno.
9. Nie wszędzie jest ciepła woda i trzeba przy wyborze hotelu zawsze o nią pytać. Czasami jest, ale trzeba za nią dodatkowo płacić.
10. Mięso – o ile nie jest z kurczaka to jest tłuste i często z kośćmi.
11. Nie można spokojnie chodzić ulicami, bo jest się ciągle na coś nagabywanym – na hotel, restaurację, słodycze, wycieczki, haszysz, zakupy u straganiarzy.
12. Brak oznaczonych przystanków autobusowych i rozkładów jazdy. Tylko w Marrakeszu przy Jemaa El Fna są takie przystanki. W rezultacie trudno złapać autobus miejski.
13. Nie ma właściwie wcale koszy na śmieci, więc wszędzie walają się odpady.

Plusy:

1. Harira.
2. Zestawy śniadaniowe z chleba lub bagietki, naleśnika, croissanta, dżemu, kawy i soku – dobre i tanie.
3. Słońce.
4. Fajne rzeczy do kupienia: olejki, szale, laczki, torebki, ceramika, ciuchy, lampiony itd.
5. Łatwość przemieszczania się między miastami – dużo przewoźników.
6. Przyjemność podróżowania – autobus robi co 1.5 godziny przerwę pod knajpą.
7. Tanie i dobre mandarynki.
8. Herbata miętowa ze świeżą miętą.
9. Wi-fi w większości hoteli.
10. Ludzie niezwiązani z handlem i turystyką są bardzo życzliwi.
11. Tanie i dobre chlebki.
12. Różnorodność krajobrazu – ocean, góry, pustynia.
13. Mediny – wąskie, kręte uliczki pełne handlarzy i tętniące życiem.
14. Wszędobylskie koty, chociaż niektórym może to przeszkadzać, że są nawet w knajpach.
15. W restauracjach dostaje się prawie zawsze aperitif gratis (chlebek i oliwki).
16. Sok pomarańczowy za 4 dirhamy na Jemaa El Fna – świeżo wyciskany.
17. Falafele.
18. Brak problemów z porozumiewaniem się – albo mówią po angielsku, albo każdy może w swoim języku mówić i i tak człowiek się jakoś porozumie. Wszyscy chyba mówią też po francusku.
19. Hotele z patio w środku.
20. Tarasy na dachach.
21. Można tanio spędzić tutaj wakacje. Hotele nie są drogie i jest duży ich wybór, można jeść chlebki, harirę i naleśniki i da się wtedy baaardzo tanio wyżywić.
22. Pomimo, że wszędzie tym straszą (przewodniki, Internet) nie dostaliśmy sraczki. A jedliśmy w różnych miejscach, większość z nich Sanepid by pewnie zamknął, myliśmy zęby w bieżącej wodzie i piliśmy soki, które w niektórych miejscach były mieszane z wodą – zapewne kranówą. Złamaliśmy więc wszelkie zasady bezpieczeństwa w tym względzie.


Dzisiaj tylko do 12.00 się opalaliśmy, bo później zaszło słońce. Poszliśmy więc na falafele i dalej na piaszczystą plażę. Spacerowaliśmy wzdłuż linii brzegowej, minęliśmy windsurferów, wielbłądy, konie. Niestety im dalej, tym więcej śmieci. Straszne to – torebki foliowe, butelki plastikowe i inne syfy pokrywały duże części plaży. Nie rozumiem jak można tak zaśmiecać i nie rozumiem, dlaczego nikt tego nie sprząta. Mieliśmy iść jeszcze dalej, no ale chodzić po syfie to żadna przyjemność. Dziwne też, że ta plaża jest na 61 miejscu w światowym rankingu plaż. Wróciliśmy więc do miasta, kupiliśmy winogrona, mandarynki i słodycze, wstąpiliśmy na herbatę miętową i wróciliśmy na dach naszego hotelu.

Dzisiaj ostatnia noc tutaj, jutro już z powrotem do Marrakeszu. A pojutrze odlot:(

Na kolacji byliśmy znowu na przepysznych rybach. Żałuję, że częściej tam nie chodziliśmy. Za dwie – doradę i jakąś niezidentyfikowaną zapłaciliśmy 100 dirhamów i to z surówką, bagietką i napojami. Szkoda, że wyjeżdżamy, bo i jutro byśmy na ryby poszli. Za tacę pełną ryb i owoców morza chcieli tylko 150 dirhamów, no ale w owocach morza to my nie gustujemy.

W drodze powrotnej bawiłam się z takim wielkim, wypasionym kotem. Koty tutaj są mocno wykarmione i łaszą się. Posiedzieliśmy z kotami w bramie, pobawiliśmy się robieniem zdjęć w niekorzystnych warunkach, bez statywu. Wyjątkowo klimatyczna nasza uliczka nocą jest. Dobrze oświetlona i wszystko w kolorze piaskowca. Chciałam zabrać kota do pokoju, ale Artur nie chciał :(

Wydatki:

- falafele – 20
- herbata – 10
- owoce – 29
- papierosy – 20
- ryby na kolację – 100

Razem: 204 dirhamów = 78zł = 19 euro
09 lutego 2014 21:59 / 3 osobom podoba się ten post
Zdjęcia:
Najpierw ja przy naszym ulubionym stoisku z falafelami i ja kupująca słodycze, później Artur grający na bębnach z panem od dywanów, na koniec ogólne zdjęcia Essaouiry. 
11 lutego 2014 19:39 / 3 osobom podoba się ten post
5 grudnia – dzień osiemnasty
 
To już ostatni wieczór i znowu jesteśmy w hotelu Mimosa w Marrakeszu. Tym razem dostaliśmy pokój 4-osobowy dla nas dwojga, mamy więc więcej miejsca.
 
 
Rano w Essaouirze zjedliśmy śniadanie na dachu, poopalaliśmy się i po 11.00 opuściliśmy hotel, a o 12.00 odjechaliśmy do Marrakeszu. Już na miejscu musieliśmy znaleźć przystanek autobusowy do centrum, a to jak wiadomo, nie jest łatwe. W najgorszym przypadku mogliśmy wziąć taksówkę, ale kurs kosztowałby 40 dirhamów, a bilety autobusowe po 4. Wiedzieliśmy, że gdzieś koło dworca powinien być przystanek, poszliśmy więc kawałek i stanęliśmy tam, gdzie ludzie stali i to było to. Już bez problemów dojechaliśmy do Jemaa El Fna. Na początek musiał być oczywiście soczek. Na placu postawili wielki ekran, bo odbywa się tu teraz międzynarodowy festiwal filmowy, na który Sharon Stone ma przyjechać. Trochę dziwne miejsce na projekcje filmów, bo na placu jak zawsze gwarno i głośno.
 
 
Zameldowaliśmy się w hotelu i poszliśmy na ostatnią w Maroko kolację. Wzięliśmy po harirze, Artur wziął sałatkę marokańską i omlet, a ja tajine z kurczakiem. Na koniec była jeszcze kawa. Najedzeni zagłębiliśmy się w suki i trafiliśmy w takie miejsca, w których wcześniej nie byliśmy. Tym razem chodziliśmy po uliczkach rzemieślniczych, gdzie w małych warsztatach wytwarzano lampy, laczki, instrumenty i inne cuda. Kupiłam jeden lampion na taras. W sumie trochę tandeta i pewnie szybko zaśniedzieje, ale dają takie ładne światło, że nie mogłam się oprzeć, żeby nie powspominać sobie Maroko siedząc latem przy tym lampionie. Gościu też nas wciągnął do sklepu z przyprawami i wyszłam z niego z dwoma kostkami zapachowymi, dwoma czarnymi mydłami i kremem, który niby po dwóch dniach ma zlikwidować moje parchy na dłoniach. Wątpię, ale zobaczymy.
 
 
Jutro już tylko zestaw śniadaniowy, pakowanie i żegnaj Maroko, a witaj zimno, śniegu i mrozie. Na domiar złego orkan Ksawery u nas szaleje. Mam też nadzieję, że jakoś pomieścimy w bagażu nasze zakupy i obejdzie się bez dopłaty za nadbagaż.
 
Wydatki:
 
- bilety do Marrakeszu – 145
- bilety miejskie – 8
- obiad – 66
- soki – 16
- owoce – 10
- papier, picie, chlebek – 17
- chusteczki – 6
- mydła, krem, kostki – 80
- lampion – 50
- „przewodnik” – 10
- nocleg – 150
 
 
Razem: 558 dirhamów = 212zł = 51 euro
11 lutego 2014 20:00 / 1 osobie podoba się ten post
6 grudnia – dzień dziewiętnasty
 
Wczoraj wieczorem przybyła do hotelu wycieczka hiszpańskich nastolatków. No i zaczął się hałas – krzyczeli do siebie przez pół hotelu, grali na gitarze, drzwiami trzaskali. Do 24.00 wytrzymałam, ale później wypadłam z pokoju, rozczochrana i wkurzona – chciałam iść poczytać regulamin hotelowy i znaleźć informację, od której zaczyna się cisza nocna. We wszystkich hotelach była to 22.00. Po drodze miał nieszczęście mnie spotkać chłopak przygrywający na gitarze, więc mu zaraz powiedziałam, że nie jest sam w tym hotelu i nawet mnie przeprosił. Dotarłam do recepcji i przyjrzałam się regulaminowi, ale albo nic o ciszy nocnej w nim nie było, albo byłam za bardzo zdenerwowana, żeby to wychwycić. Zapytałam więc recepcjonistę, czy w tym hotelu takie coś obowiązuje. Powiedział że tak i że zaraz będą w swoich pokojach. I rzeczywiście – może idealnej ciszy to nie było, ale szło w końcu zasnąć. Za to o 7 rano zafundowałam im Annę Netrebko z Sempre libera na pobudkę. Ale chyba ich to nie poruszyło, za to inny facet z niezbyt zadowoloną miną z pokoju wyszedł. Całe szczęście nic nie marudził.
 
Dzisiaj poszliśmy na śniadanie, a później na suki, ale oprócz breloczka i papierosów nic nie kupiliśmy. Fajne torebki widziałam, ale facet na początku twierdził, że za 150 są, a jak zaczęłam wybierać i się targować, to podał cenę 200. Takie coś to mi się nie podoba, więc się pożegnaliśmy. Na odchodne oczywiście zaczął obniżać cenę, ale już nie chciałam robić z nim interesów. Arturowi podobała się czapka Malcolma X, ale za droga była.
 
Teraz siedzimy jeszcze kilka minut na dachu i zaraz idziemy się pakować, na obiad i na lotnisko. Jak znam Artura, to jeszcze wyciągnie mnie na zakupy. Sprzedawcy są tutaj chyba najbardziej namolni ze wszystkich miast, w których byliśmy. Nie można nawet spokojnie przejść, a co dopiero popatrzeć, czy przystanąć. Wszędzie jest good price, marocain price, albo democratic price. Chyba nie wiedzą, że jak tak namawiają, to wywołują reakcję odwrotną i człowiek chce jak najszybciej uciekać od nich.
 
Siedzimy już w samolocie. Mama Artura właśnie napisała, że w Europie odwołane są loty z powodu orkanu. No ale samolot odlatuje, więc chyba nie jest aż tak źle. Chociaż półgodzinne opóźnienie mamy, bo nasz samolot później przyleciał.
 
Po opuszczeniu hotelu poszliśmy jeszcze na tajina i omlet, a później na bazary. Ale nie mieliśmy już za dużo pieniędzy, więc kupiłam tylko błękitną, skórzaną kosmetyczką, z ręką Fatimy i taki sam futerał na klucze. Na lotnisku zjedliśmy jeszcze pizzę za 120 dirhamów! Później jeszcze lody za 4 euro i w końcu wpuścili nas do samolotu. Aaa – musiałam bagaże przepakowywać, bo walizka ważyła 23 kilo (a może tylko 20), mogliśmy albo dopłacać, albo się przepakować. Wyrzuciliśmy tylko Artura pustą butelkę po coli. Celnik ucieszył się, że mam zdjęcie ich króla w saszetce z dokumentami, powiedział, ze to dobry król jest.
 
Artur panikuje. Nic się nie dzieje w samolocie, a on mówi, że już jest wichura i burza i samolot nie może tego wyminąć. I nie podoba mu się, że ludzie chodzą po samolocie:) Bo on „zna prawa aerodynamiki” :):)
 
Wydatki:
 
- sniadanie – 40
- obiad – 50
- breloczek – 10
- soki – 12
- kosmetyczka – 40
- bilety miejskie – 8
- pizza – 120
- lody – 4 euro
 
 
Razem: 180 dirhamów = 106zł = 54 euro