No takie atrakcje pod oknem i Ty jeszcze narzekasz:)
A w ogóle klimatyczna ta uliczka, przy której mieszkasz, no i masz gdzie na spacery wychodzić.
6 grudnia – dzień dziewiętnasty
Wczoraj wieczorem przybyła do hotelu wycieczka hiszpańskich nastolatków. No i zaczął się hałas – krzyczeli do siebie przez pół hotelu, grali na gitarze, drzwiami trzaskali. Do 24.00 wytrzymałam, ale później wypadłam z pokoju, rozczochrana i wkurzona – chciałam iść poczytać regulamin hotelowy i znaleźć informację, od której zaczyna się cisza nocna. We wszystkich hotelach była to 22.00. Po drodze miał nieszczęście mnie spotkać chłopak przygrywający na gitarze, więc mu zaraz powiedziałam, że nie jest sam w tym hotelu i nawet mnie przeprosił. Dotarłam do recepcji i przyjrzałam się regulaminowi, ale albo nic o ciszy nocnej w nim nie było, albo byłam za bardzo zdenerwowana, żeby to wychwycić. Zapytałam więc recepcjonistę, czy w tym hotelu takie coś obowiązuje. Powiedział że tak i że zaraz będą w swoich pokojach. I rzeczywiście – może idealnej ciszy to nie było, ale szło w końcu zasnąć. Za to o 7 rano zafundowałam im Annę Netrebko z Sempre libera na pobudkę. Ale chyba ich to nie poruszyło, za to inny facet z niezbyt zadowoloną miną z pokoju wyszedł. Całe szczęście nic nie marudził.
Dzisiaj poszliśmy na śniadanie, a później na suki, ale oprócz breloczka i papierosów nic nie kupiliśmy. Fajne torebki widziałam, ale facet na początku twierdził, że za 150 są, a jak zaczęłam wybierać i się targować, to podał cenę 200. Takie coś to mi się nie podoba, więc się pożegnaliśmy. Na odchodne oczywiście zaczął obniżać cenę, ale już nie chciałam robić z nim interesów. Arturowi podobała się czapka Malcolma X, ale za droga była.
Teraz siedzimy jeszcze kilka minut na dachu i zaraz idziemy się pakować, na obiad i na lotnisko. Jak znam Artura, to jeszcze wyciągnie mnie na zakupy. Sprzedawcy są tutaj chyba najbardziej namolni ze wszystkich miast, w których byliśmy. Nie można nawet spokojnie przejść, a co dopiero popatrzeć, czy przystanąć. Wszędzie jest good price, marocain price, albo democratic price. Chyba nie wiedzą, że jak tak namawiają, to wywołują reakcję odwrotną i człowiek chce jak najszybciej uciekać od nich.
Siedzimy już w samolocie. Mama Artura właśnie napisała, że w Europie odwołane są loty z powodu orkanu. No ale samolot odlatuje, więc chyba nie jest aż tak źle. Chociaż półgodzinne opóźnienie mamy, bo nasz samolot później przyleciał.
Po opuszczeniu hotelu poszliśmy jeszcze na tajina i omlet, a później na bazary. Ale nie mieliśmy już za dużo pieniędzy, więc kupiłam tylko błękitną, skórzaną kosmetyczką, z ręką Fatimy i taki sam futerał na klucze. Na lotnisku zjedliśmy jeszcze pizzę za 120 dirhamów! Później jeszcze lody za 4 euro i w końcu wpuścili nas do samolotu. Aaa – musiałam bagaże przepakowywać, bo walizka ważyła 23 kilo (a może tylko 20), mogliśmy albo dopłacać, albo się przepakować. Wyrzuciliśmy tylko Artura pustą butelkę po coli. Celnik ucieszył się, że mam zdjęcie ich króla w saszetce z dokumentami, powiedział, ze to dobry król jest.
Artur panikuje. Nic się nie dzieje w samolocie, a on mówi, że już jest wichura i burza i samolot nie może tego wyminąć. I nie podoba mu się, że ludzie chodzą po samolocie:) Bo on „zna prawa aerodynamiki” :):)
Wydatki:
- sniadanie – 40
- obiad – 50
- breloczek – 10
- soki – 12
- kosmetyczka – 40
- bilety miejskie – 8
- pizza – 120
- lody – 4 euro
Razem: 180 dirhamów = 106zł = 54 euro