12 sierpnia 2014 22:22 / 6 osobom podoba się ten post
BingaWłaśnie skończyłam czytać tutaj wasze wpisy...
Ktoś tu napisał,że czas leczy rany...
u mnie nawet nie zabliźnił...
ponad 10 lat temu
w moich ramionach zmarła moja ukochana mama...
i ja do dziś nie mogę się pozbierać
a najgorsze było to jak lekarz...zimno i sucho powiedział mi w oczy
przypadek nie operacyjny - byłam w takim szoku,że aż nogi mi się ugięły.
oczywiście do ostatniego dnia mówiłam mamie ,że będzie dobrze...
I tak żyję sobie dalej z otwartą raną...nie potrafię tego okresu życia w sobie wyciszyć.
Ja dojrzałam do akceptacji śmierci podczas przeżywania śmierci mojego synka Damianka. Wcześniej, jak mi ojciec umierał i inne osoby nie potrafiłam tego pojąć, odpowiednio przyjąć, i przeżywać. Śmierć mojego synka przyszła nagle. Po wypadku miałam 10 dni na pożegnanie się z nim. Miał złamany pień mózgu i leżal na OIOM-ie. Chociaż nikt bezpośrednio nam nie powiedział, że on umrze, a właściwie już nie żyje, to ja byłam świadoma sytuacji. W tamtym czasie byłam w tak strasznym położeniu, że śmierć dziecka była dla mnie takim normalnym kolejnym ciosem. Nie wiem jak to wytlumaczyć i określić, ale znalazłam się w takiej jakby szklanej kuli, która jakby osłaniła mnie przed ostateczną rozpczą, a jednocześnie zachowywałam się bardzo świadomie i racjonalnie. Mój mąż rozpadał się w rozpaczy, a ja wzięłam wszystko na swoje bary. Nawet nie płakałam, było mi tylko strasznie smutno. Pierwsze lata po śmierci to najbardziej brakowało mi obecności fizycznej mojego synka, tęskniłam za tym aby go przytulić, pogłaskać po jeżyku na głowie, brakowało mi jego radosnego zachowania i uśmiechu. W tym czasie przewartościował się mój światopogląd. Doświadczyłam bardzo mocnych i osobistych przeżyć duchowych, moja wiara bardzo się wzmocniła, a wręcz zmieniła w pewność. Wierzę głeboko w życie po życiu, jestem spokojna i pełna nadzieji, że w innym wymiarze spotkam się ze swoim ukochanym synkiem i innymi kochanymi osobami. Nie boję się śmierci, starości, ani wszystkiego co mnie spotyka. Mam absolutne zaufanie do Pana Boga, że wszystko jest po coś, ma sens i jest dobre. Oczywiście, że to nie znaczy, że cierpienie własne i innych ludzi mnie nie boli.