Zgon podopiecznego - Wasze doświadczenia

12 sierpnia 2014 14:51 / 2 osobom podoba się ten post
Zofija

Śpieszmy się kochac ludzi tak szybko odchodzą......... och jak ja wiem co to znaczy........ minęło 15 lat od smierci mojego synka ...... i wcale czas nie goi ran......... Danusiu przyłączam się do wszystkich dziewczyn, współczuję z Tobą, a dla Twojego ojca ....... wieczny odpoczynek racz mu dać Panie..........

tez uwazam, ze to bzdurne powiedzenie, ze czas goi rany. stracilam 2 bardzo bliskie mi osoby w krotkim czasie. jedna chorowala juz dlugo, niby sie spodziewalismy, niby bylismy przygotowani, a gdy odeszla myslalam , ze serce mi peknie. a mojego pozagnania z babcia nie zapomne do konca zycia. minelo juz 2 lata, 3 miesiace i 12 dni i wcale nie boli mniej. druga osoba zmarla niespodziewanie. w jeden dzien rozmawialismy, umawialismy sie na nastepne spotkanie, a w drugi juz go nie bylo. tez cholerny szok i bol. ale czy odchodzi ktos stary, schorowany i taki, u ktorego sie spodziewamy smierci, czy ktos mlody, pelen zycia i wigoru ( minal 1 rok i 17 dni), niespodziewanie- boli dokladnie tak samo. z odejsciem ludzi, ktorych kochamy nie da sie chyba ot tak pogodzic... ja nie umiem. mam nadzieje, ze jesli kiedys odejdzie mi PDP to nie bede tego az tak bardzo przezywac. chociaz boje sie, ze jednak profesjonalnie sie nie zachowam- za bardzo ze mnie emocjonalna osoba.
12 sierpnia 2014 16:10 / 8 osobom podoba się ten post
Ja byłam przy śmierci po 2 latach opieki nad 99 letnią niemiecką babcią.Związałam się z nią bardzo bo była mądrą i ciepłą osobą.Ostatnie 2 tygodnie rodzina załatwiła Niemkę i na zmianę pełniłyśmy straż przy babci.To była lekcja,której nigdy nie zapomnę.Codziennie po południu przychodziła pani od kościoła i czytała pismo święte, dwa razy w tygodniu przychodziła sąsiadka z dwojgiem małych dzieci 6 i 3 latka i śpiewali jej pieśni religijne i opowiadali co u nich słychać.Przychodziła też wnuczka ze swoją 7 miesięczną córeczką i pamiętam te oczy babci jak jaśniały na widok prawnuczki.Babcia zmarła przy mnie,trzymałam ją za rękę,była spokojna.To brzmi jak wyidealizowany obraz śmierci ale tak właśnie było.I powiem wam,że od tamtej pory nie odczuwam lęku przed śmiercią.Wiem,że ona nie ominie żadnego z nas,jest nieuchronna.Przeżyłam tą śmierć,musiałam sobie zrobić 7 miesięczną przerwę w wyjazdach do opieki ale w czasie tej przerwy opiekowałam się moją ciężko chorą przyjaciółką i starałam się,żeby odeszła w jak największym spokoju(na ile było to możliwe).Przed śmiercią mojej podopiecznej bałam się tego tematu jak ognia sama obecność na cmentarzu była dla mnie wielkim przeżyciem psychicznym.Teraz inaczej spoglądam na ten temat.Jeżdżę dalej do opieki i mam świadomość tego,że jesteśmy tam często po to by przeprowadzać te osoby na drugą stronę.Tak to jest.Tyle chciałam w tym temacie napisać.Wszystkich pozdrawiam.
12 sierpnia 2014 16:55 / 8 osobom podoba się ten post
Właśnie skończyłam czytać tutaj wasze wpisy...
Ktoś tu napisał,że czas leczy rany...
u mnie nawet nie zabliźnił...
ponad 10 lat temu
w moich ramionach zmarła moja ukochana mama...
i ja do dziś nie mogę się pozbierać
a najgorsze było to jak lekarz...zimno i sucho powiedział mi w oczy
przypadek nie operacyjny - byłam w takim szoku,że aż nogi mi się ugięły.
oczywiście do ostatniego dnia mówiłam mamie ,że będzie dobrze...
I tak żyję sobie dalej z otwartą raną...nie potrafię tego okresu życia w sobie wyciszyć.
12 sierpnia 2014 17:50 / 6 osobom podoba się ten post
Cztery lata temu zmarła moja mama .... W ciągu pięciu , ostatnich lat życia ( była pod moją opieką ) umierała średnio trzy razy w tygodniu tzn . wołała : już umieram , trzymajcie mnie za ręce .... Mój man wchodził tylko do jej pokoju i mówił , szczęśliwej drogi . ... Jak nadszedł czas umierania nikt z nas w to nie wierzył do czasu jak zadzwoniłam po pogotowie i lekarz po przebadaniu jej rozłożył tylko ręce .... Odchodziła przy nas , była , tak jak sobie zawsze tego życzyła trzymana za ręce.... konała 40 minut .... Nie ma dla mnie nic gorszego jak to , że umiera nam ktoś bliski a my nie możemy nic zrobić.... Ktoś powie , że jestem podła , ale ja w tym czasie modliłam się o jak najszybszą śmierć , nie mogłam patrzeć na konanie a nie mogłam też wyjść z pokoju ..... Historia jest bardzo długa , wiele razy mama dała mi popalić ( była bardzo chora ) , wszystko poszło w zapomnienie ... Do dziś pamiętam każdą minutę , boleć będzie zawsze choćbyśmy mieli 100 lat będziemy czuć się sierotami .....:((((
12 sierpnia 2014 22:22 / 6 osobom podoba się ten post
Binga

Właśnie skończyłam czytać tutaj wasze wpisy...
Ktoś tu napisał,że czas leczy rany...
u mnie nawet nie zabliźnił...
ponad 10 lat temu
w moich ramionach zmarła moja ukochana mama...
i ja do dziś nie mogę się pozbierać
a najgorsze było to jak lekarz...zimno i sucho powiedział mi w oczy
przypadek nie operacyjny - byłam w takim szoku,że aż nogi mi się ugięły.
oczywiście do ostatniego dnia mówiłam mamie ,że będzie dobrze...
I tak żyję sobie dalej z otwartą raną...nie potrafię tego okresu życia w sobie wyciszyć.

Ja dojrzałam do akceptacji śmierci podczas przeżywania śmierci mojego synka Damianka. Wcześniej, jak mi ojciec umierał i inne osoby nie potrafiłam tego pojąć, odpowiednio przyjąć, i przeżywać. Śmierć mojego synka przyszła nagle. Po wypadku miałam 10 dni na pożegnanie się z nim. Miał złamany pień mózgu i leżal na OIOM-ie. Chociaż nikt bezpośrednio nam nie powiedział, że on umrze, a właściwie już nie żyje, to ja byłam świadoma sytuacji. W tamtym czasie byłam w tak strasznym położeniu, że śmierć dziecka była dla mnie takim normalnym kolejnym ciosem. Nie wiem jak to wytlumaczyć i określić, ale znalazłam się w takiej jakby szklanej kuli, która jakby osłaniła mnie przed ostateczną rozpczą, a jednocześnie zachowywałam się bardzo świadomie i racjonalnie. Mój mąż rozpadał się w rozpaczy, a ja wzięłam wszystko na swoje bary. Nawet nie płakałam, było mi tylko strasznie smutno. Pierwsze lata po śmierci to najbardziej brakowało mi obecności fizycznej mojego synka, tęskniłam za tym aby go przytulić, pogłaskać po jeżyku na głowie, brakowało mi jego radosnego zachowania i uśmiechu. W tym czasie przewartościował się mój światopogląd. Doświadczyłam bardzo mocnych i osobistych przeżyć duchowych, moja wiara  bardzo się wzmocniła, a wręcz zmieniła w pewność. Wierzę głeboko w życie po życiu, jestem spokojna i pełna nadzieji, że w innym wymiarze spotkam się ze swoim ukochanym synkiem i innymi kochanymi osobami. Nie boję się śmierci, starości, ani wszystkiego co mnie spotyka. Mam absolutne zaufanie do Pana Boga, że wszystko jest po coś, ma sens i jest dobre. Oczywiście, że to nie znaczy, że cierpienie własne i innych ludzi mnie nie boli.
12 sierpnia 2014 22:39 / 2 osobom podoba się ten post
Zofija

Ja dojrzałam do akceptacji śmierci podczas przeżywania śmierci mojego synka Damianka. Wcześniej, jak mi ojciec umierał i inne osoby nie potrafiłam tego pojąć, odpowiednio przyjąć, i przeżywać. Śmierć mojego synka przyszła nagle. Po wypadku miałam 10 dni na pożegnanie się z nim. Miał złamany pień mózgu i leżal na OIOM-ie. Chociaż nikt bezpośrednio nam nie powiedział, że on umrze, a właściwie już nie żyje, to ja byłam świadoma sytuacji. W tamtym czasie byłam w tak strasznym położeniu, że śmierć dziecka była dla mnie takim normalnym kolejnym ciosem. Nie wiem jak to wytlumaczyć i określić, ale znalazłam się w takiej jakby szklanej kuli, która jakby osłaniła mnie przed ostateczną rozpczą, a jednocześnie zachowywałam się bardzo świadomie i racjonalnie. Mój mąż rozpadał się w rozpaczy, a ja wzięłam wszystko na swoje bary. Nawet nie płakałam, było mi tylko strasznie smutno. Pierwsze lata po śmierci to najbardziej brakowało mi obecności fizycznej mojego synka, tęskniłam za tym aby go przytulić, pogłaskać po jeżyku na głowie, brakowało mi jego radosnego zachowania i uśmiechu. W tym czasie przewartościował się mój światopogląd. Doświadczyłam bardzo mocnych i osobistych przeżyć duchowych, moja wiara  bardzo się wzmocniła, a wręcz zmieniła w pewność. Wierzę głeboko w życie po życiu, jestem spokojna i pełna nadzieji, że w innym wymiarze spotkam się ze swoim ukochanym synkiem i innymi kochanymi osobami. Nie boję się śmierci, starości, ani wszystkiego co mnie spotyka. Mam absolutne zaufanie do Pana Boga, że wszystko jest po coś, ma sens i jest dobre. Oczywiście, że to nie znaczy, że cierpienie własne i innych ludzi mnie nie boli.

Rozumiem to...czuję...
bezsilność i bezmoc jest jaka jest...
ja byłam najmłodsza...ja mieszkałam z mamą całe moje życie...gdy było dobrze i nie...
a potem spadła na mnie lawina...
rodzeństwo na mnie jak wilki...że to moja wina...dlaczefgo nie reagowałam wcześniej...gehenna pełna...do bólu kści...
osteroporoza...nowotwór piersi z przeżutami na kości i inne organy...
cichy morderca zrobił swoje...a we mnie pozostawił otwartą dziurę...
12 sierpnia 2014 23:16 / 5 osobom podoba się ten post
Zofija

Ja dojrzałam do akceptacji śmierci podczas przeżywania śmierci mojego synka Damianka. Wcześniej, jak mi ojciec umierał i inne osoby nie potrafiłam tego pojąć, odpowiednio przyjąć, i przeżywać. Śmierć mojego synka przyszła nagle. Po wypadku miałam 10 dni na pożegnanie się z nim. Miał złamany pień mózgu i leżal na OIOM-ie. Chociaż nikt bezpośrednio nam nie powiedział, że on umrze, a właściwie już nie żyje, to ja byłam świadoma sytuacji. W tamtym czasie byłam w tak strasznym położeniu, że śmierć dziecka była dla mnie takim normalnym kolejnym ciosem. Nie wiem jak to wytlumaczyć i określić, ale znalazłam się w takiej jakby szklanej kuli, która jakby osłaniła mnie przed ostateczną rozpczą, a jednocześnie zachowywałam się bardzo świadomie i racjonalnie. Mój mąż rozpadał się w rozpaczy, a ja wzięłam wszystko na swoje bary. Nawet nie płakałam, było mi tylko strasznie smutno. Pierwsze lata po śmierci to najbardziej brakowało mi obecności fizycznej mojego synka, tęskniłam za tym aby go przytulić, pogłaskać po jeżyku na głowie, brakowało mi jego radosnego zachowania i uśmiechu. W tym czasie przewartościował się mój światopogląd. Doświadczyłam bardzo mocnych i osobistych przeżyć duchowych, moja wiara  bardzo się wzmocniła, a wręcz zmieniła w pewność. Wierzę głeboko w życie po życiu, jestem spokojna i pełna nadzieji, że w innym wymiarze spotkam się ze swoim ukochanym synkiem i innymi kochanymi osobami. Nie boję się śmierci, starości, ani wszystkiego co mnie spotyka. Mam absolutne zaufanie do Pana Boga, że wszystko jest po coś, ma sens i jest dobre. Oczywiście, że to nie znaczy, że cierpienie własne i innych ludzi mnie nie boli.

Tak, ja też w to wierze, napewno spotkasz swojego synka.Moje spotkania ze śmiercią nie byly az tak bolesne, ale śmieć mojego ukochanego taty, który umierał na moich rękach, potem śmierć kochanej przyjaciółki w wielkim cierpieniu. Tylko w obliczu życia po życiu i to cudownego życia, koi moj ból , nie rozumiem tylko cierpienia.
13 października 2015 14:49 / 16 osobom podoba się ten post
Dzisiaj w nocy zmarła moja podopieczna. Śmierć była łaskawa, przyszła do niej w trakcie snu nie budząc śpiącej obok córki. Pierwszy raz jestem tak blisko śmierci. Pierwszy raz widzę córki, które są tak ciepłe, które tak kochają matkę. Patrzą na ciało matki a w ich oczach widać tę miłość. Stan podopiecznej pogorszył się radykalnie właściwie od przedwczoraj. Ale ona do końca starała się być samodzielna. Jeszcze wczoraj uparcie sama chciała zrobić wieczorną toaletę choć już nie potrafiła utrzymać szczoteczki do zębów. Ale pozwoliła ją sobie zabrać, pozwoliła mi umyć sobie zęby.
Wszystkie formalności są już załatwione. Córki ubrały mamę w elegancką sukienkę ( nie czarną), fachowiec zrobił makijaż, ciało już jest zabrane. Czytając wpisy innych opiekunek, to zawrotne tempo. Do jutra czekam, rozstrzygnie się co mam zrobić.
Kiedyś musiał nadejść ten dzień, kiedy pdp umiera. Mogę być zadowolona, że mój pierwszy raz nastąpił w miłej i kochającej się rodzinie.
13 października 2015 14:53 / 2 osobom podoba się ten post
Mycha podoba mi się twój post!!!!!!

13 października 2015 14:53 / 1 osobie podoba się ten post
przykre ale taka nasza praca niestety :( sciskam Cie
13 października 2015 14:55 / 2 osobom podoba się ten post
Mycha

Dzisiaj w nocy zmarła moja podopieczna. Śmierć była łaskawa, przyszła do niej w trakcie snu nie budząc śpiącej obok córki. Pierwszy raz jestem tak blisko śmierci. Pierwszy raz widzę córki, które są tak ciepłe, które tak kochają matkę. Patrzą na ciało matki a w ich oczach widać tę miłość. Stan podopiecznej pogorszył się radykalnie właściwie od przedwczoraj. Ale ona do końca starała się być samodzielna. Jeszcze wczoraj uparcie sama chciała zrobić wieczorną toaletę choć już nie potrafiła utrzymać szczoteczki do zębów. Ale pozwoliła ją sobie zabrać, pozwoliła mi umyć sobie zęby.
Wszystkie formalności są już załatwione. Córki ubrały mamę w elegancką sukienkę ( nie czarną), fachowiec zrobił makijaż, ciało już jest zabrane. Czytając wpisy innych opiekunek, to zawrotne tempo. Do jutra czekam, rozstrzygnie się co mam zrobić.
Kiedyś musiał nadejść ten dzień, kiedy pdp umiera. Mogę być zadowolona, że mój pierwszy raz nastąpił w miłej i kochającej się rodzinie.

Smierc jest bardzo przykra. Pocieszajace jest to, ze do konca miala wokol siebie cieple osoby. Trzymaj sie. Tez przezylam smierc wspanialej pdp. Mimo, ze to tylko praca I zupelnie obca osoba, przezylam to niemalze tak, jakby odszedl ktos mi bliski. Wlasnie dlatego, ze pdp I jej rodzina byli wspaniali
13 października 2015 15:00 / 2 osobom podoba się ten post
Półtora roku temu zmarł mój PDP u którego byłam ponad dwa lata,-do dzisiaj go wspominam bo było "nam ze sobą" bardzo dobrze.
Płakałam,pomimo tego,że nie jestem zbyt uczuciowa zaskoczyłam samą siebie:(
13 października 2015 15:26 / 1 osobie podoba się ten post
Mycha ściskam Cię! Twój post mnie bardzo chwycił za serce!
13 października 2015 15:27 / 1 osobie podoba się ten post
Myszko piekny post ,przykro mi ze zmarła twoja pdp ale jest juz szczescliwa ,smierci to tez czesc naszej pracy czasami tak smutnej czasem niewdziecznej,taka kolej zeczy
13 października 2015 15:39 / 1 osobie podoba się ten post
Przykre to,ale musimy sie z tym liczyć wybierając taką pracę.
Cudnie,ze pdp miała do konca rodzinę przy sobie i Ciebie.

Trzymaj się.