Miałam dziś wolny dzień więc postanowiłam pójśc do sąsiedniego miasteczka położonego wysoko w górach,około 2,5 h w jedną stronę pod górę. Pomyślałam,że to pikuś,co mi tam,kondycje mam,a przy okazji wspomogę kurację imbirową. Jak ja się zmęczyłam to nie pytajcie,po godzinie marszu stromą górą,po wystających korzeniach,kamieniach idąc cały czas lasem,myślałam ,że ducha wyzionę.
Warto nie było iść,bo miasteczko okazało się wsią,niemniej jednk sporo kalorii zrzuciłam.
Wracając postanowiłam po imbir do marketu wstąpić,okazało sie że nie ma,więc biegiem 5 km do sąsiedniego miasteczko do Lidla no i tam był. Złapałam największe kłącze i już ugotowałam pierwszy litr,teraz się studzi.